hmm…
nie wiem cały czas jak się z tym wczorajszym biegiem ułożyć…
tydzień po maratonie należy raczej jeszcze zbierać siły, ale mnie nosiło już od … poniedziałku :O Więc wydawało się, że można pobiec szybko, może nawet na maksa i z tego wyniku ustalić prędkość maratonu w Poznaniu. A tu po oddaniu rzeczy od depozytu i podłączeniu się do całej ekipy m.in. z Sylwią, Karoliną i Tomkiem okazało się że garmin się nie włącza 😦 odmówił współpracy w DOŚĆ ISTOTNYM MOMENCIE! Więc podjąłem decyzję, że od początku trzeba lecieć na maksimum 🙂 Tylko, że nie przepchnąłem się wystarczająco blisko linii startu i o 11.00 byłem ok 20-30 metrów od bramki. Ale nie to zaważyło na mojej kondycji psychicznej … Po prostu – mimo wytężonych starań czyli biegu po trawie w celu wyminięcia wolniejszych biegaczy – po kilometrze odpuściłem. Walka z wiatrakami i don kichoteria po prostu. Nie miałem szans z prawie dziesięciotysięcznym tłumem.
Stanąłem – ba, stawałem kilka razy i bezskutecznie niestety próbowałem odnaleźć Sylwię i resztę ekipy. Z wyniku nici. Ale za to na podbiegu na Belwederskiej poobserwowałem białe morze biegaczy. I tak chociaż estetycznie jestem nasycony 🙂
Trasa została poprowadzona trochę inaczej niż przed rokiem i dwoma laty. Newralgiczny na pewno był dość ostry i wąski lewy zakręt w al. Szucha. I jeszcze – również lewy – skręt z al. Ujazdowskich w stronę Sejmu. Pogoda znowu dopisała … kibicującym. Ci nie zawiedli i prawie na całej długości trasy dopingowali nas biegnących. Kibicujący byli oczywiście również na mecie 🙂 Olaf z Patrycją powitali nas – trochę na raty, bo wbiegaliśmy w kilkuminutowych odstępach – zdjęciami, objęciami i słodyczami 🙂
Wszyscy popełnili życiówki – kilka minut lepsze rezultaty u Sylwii 🙂 Adama 🙂 U pozostałych życiówki również – jak to w pierwszych startach 😀
Potem posilaliśmy się w bistro Tel-a-viv obżerając się do syta i pijąc piwko!
Fajny dzień!
PS
U mnie nie ma życiówki wprawdzie, ale garmin się obudził po całonocnym ładowaniu więc nie jest tak źle 🙂
fajnie 🙂